Rozdział 12: Za dużo zdarzeń, jak na naszą trójkę

**Tony**

Wróciłem do pokoju po godzinnej rozmowie z rodziną Song. Dostałem zaproszenie na galę w ich zamczysku, czy tam willi. Mogłem przyjść z Pepper i Rhodey'm. Powiem o o tym jutro, bo na razie padam tak dosłownie. Zaraz się rozładuję. Zastanawiam się, czy ojciec Kirke może wymyślić coś bardziej ulepszonego. Wygodniejszą ładowarkę. Jednak nie chcę naciskać.
Kiedy mrugnąłem, przed sobą miałem zmasakrowane ciało Whitney. Mimowolnie łzy popłynęły mi z oczu. Jednak wpatrywałem się dalej. Zaczęła coś mówić niezrozumiałego dla mnie, a potem zniknęła. Łzy cały czas mi leciały i wspominałem dawne czasy, gdy jeszcze żyła, dopóki do pokoju nie weszła Kirke.

Kirke: Coś się stało?
Tony: Nie... Znaczy tak. Moja przyjaciółka... Ona zginęła na moich oczach.
Kirke: Przykro mi, ale musisz patrzeć w przyszłość. Jeśli musisz się cofnąć, to tylko, by zrobić rozbieg.
Tony: Poetka z ciebie.
Kirke: Wiele się zmieniło. Tony, naprawdę. Nie jestem już tą samą osobą, co kiedyś.
Tony: Tak, jak ja, chociaż są rzeczy, które zostają na zawsze. Tobie został zaraźliwy uśmiech.
Kirke: A tobie?
Tony: Mnie? Nie wiem.
Kirke: Hmm... Może zamiłowanie do nauk ścisłych?

Zaśmiałem się na ten żart. Ona zawsze potrafiła mnie rozbawić nawet w najgorszej sytuacji.

Tony: Szkoda, że cię nie było, gdy moi rodzice zginęli. Raz, dwa i ty pomogłabyś mi zapomnieć o wszystkim. Tak zawsze było.
Kirke: Mówiłem ci. Nie cofaj się!
Tony: No dobrze.
Kirke: Więc idź spać. Do jutra.

Tak, jak powiedziała, tak zrobiłem. Mimo, iż bałem się, że znowu ją zobaczę, starałem sobie przypominać słowa Kirke. I tak zasnąłem.
Obudziłem się w ciemnej otchłani. Była ze mną Kirke, ta dziewczyna, co zabiła Whitney, moi przyjaciele oraz jakiś czarny duch z czerwonymi oczami. Staliśmy w kole, a na środku pojawiła się biała postać. Była ona zwrócona do mnie.

Biała postać: Witaj, Tony Starku.
Tony: Kim jesteś? Gdzie jestem?  I co oni tu robią?
Biała postać: Moje imię nie jest ważne. Ważne są następujące wydarzenia. Słuchaj uważnie, bo nie będę powtarzać. Przyjaciele oparciem, pilnuj ich, jak oka w głowie, bo jeden nierozważny ruch i zostaniesz sam. Śmierć czyha na ciebie. W każdym zakamarku twojej przeszłości zostaniesz zdradzony, ale nie miej tego za złe. Wróg, morderca, jeden wielki równoważnik. Pamiętaj te słowa jednak i zapomnij.

Obudziłem się dość wcześnie z rana. Nie wiedziałem, jak interpretować znaczenie tego dziwnego snu. Dziwne to mało powiedziane. To raczej chore i nienormalne. Postanowiłem o tym zapomnieć.  W międzyczasie, gdy tak rozmyślałem, nie zauważyłem, że obok mnie stoją lekarze.

Lekarz: Czy wszystko w porządku? Miał pan koszmar?
Tony: Co? Nie. To nie był koszmar tylko... Skąd pan wie o tym?
Kirke: Mówiłeś przez sen.

Kirke? Nie zauważyłem, jak tu weszła. Szybka jest, a wyszła dosłownie pięć minut temu.

**Rhodey**

Chyba pierwszy raz w życiu miałem wrażenie, jak historia ciągnie się w nieskończoność. Fakt, że lubiłem ten przedmiot. Wręcz fascynowałem się nim, lecz ta lekcja dłużyła się i dla mnie. To było nieznośne, bo chciałem już wyjść na przerwę. Pepper już biła pięściami po stoliku, co słyszałem dość donośnie. Natychmiast zwróciłem jej uwagę.

Rhodey: Pepper, coś ty taka nerwowa? Opanuj się, bo będziesz miała karę.
Pepper: Ach! Roznosi mnie! Gnijemy tu trzy godziny! To niepoważne ze strony nauczycielki!
Rhodey: Ciszej.

Zasłoniłem usta rudej, aż poczułem, jak ścisza głos.

Pepper: Wybacz. Po prostu chcę szybko odwiedzić Tony'ego.
Rhodey: Ja też, ale musimy być na lekcjach. Zachowaj cierpliwość.
Pepper: Ty również na spokojnego nie wyglądasz. Czyżby kochanka dostała od ciebie kosza?
Rhodey: To nie tak. Po prostu...
Pepper: Oj! Nie tłumacz się. To normalne. Ja czasami mam dość wielu rzeczy. Ulubiony deser mi zbrzydnie, serial, a nawet czekolada.
Rhodey: Szkoda, że nie twoje gadulstwo.

Zaśmiałem się, aż oberwałem porządnie w policzek. Rozzłościłem złośnicę. I na co mi to było? Już chciałem jakoś się obronić przed kolejnym uderzeniem, aż tu znienacka coś rozbiło okna. Wleciał ktoś na... pile tarczowej. O nie!

Rhodey: Whiplash!
Whiplash: Proszę, proszę. Ile tutaj mamy dzieciaków? Cóż... Ja szukam tylko jednej.
Pepper: On... On nie może wiedzieć, że...

Bezmyślnie wyszła z ławki, biegnąc do wyjścia. Niestety, ale nie zdołała uciec od niego. Złapał ją za nadgarstek i rzucił na podłogę.

Whiplash: Nikt mi się stąd nie rusza. Kto spróbuje, będzie cierpiał.

Zagroził, wymachując biczami. Chyba dziś nie mogliśmy liczyć na Iron Mana. Wielki pech musiał nas spotkać.

Rozdział 11: Lata wstecz

**Pepper**

Kiedy położyli Tony'ego z powrotem do łóżka, spojrzał się na mnie skołowany, a ja na niego. Żadne z nas nie wiedziało, co tu się zadziało i dlaczego Kirke wyniosła go z pokoju. Niestety, ale na razie się nie dowiemy.
Do pokoju wpadł zdyszany Rhodey.

Rhodey: Hej! Przepraszam, że przyszedłem dopiero teraz, ale mieliśmy historię.
Pepper: Raczej histerię.
Tony: Wiele cię ominęło, stary.
Rhodey: Właśnie widziałem, jak przenoszą jedną dziewczynę do innego pokoju. Wiecie, kto to był?
Tony: To była Kirke. Moja przyjaciółka z dawnych lat.
Pepper: Ty wiesz, że jej rodzice wszczepili mu ten implant?! A ona sama wie coś o nim! Na dodatek ci dwoje znają się od czwartej i mają swój dziwny migowy i ufoludkowy język! Wiesz, jakie to dziwne?
Rhodey: Gdybyś tylko mądre rzeczy gadała, to bym nie marudził na to twoje gadulstwo. Jednak mówisz jakieś dziwactwa.
Pepper: Ej! Bo jak ci przywalę, to nie będzie tak śmiesznie!

Wszyscy się zaśmiali na to, jak ja ich nienawidzę. W sumie sama zaczęłam się śmiać. Jednak nasze chichranie przerwała pani doktor Mia Jones, oznajmiając, że koniec wizyt na dziś. Już jej nie lubię.

**Tony**

Moi przyjaciele już poszli, a ja zostałem sam z tą lekarką.

Tony: Wie pani może, co się stało z tą dziewczyną, co zemdlała?
Lekarka: Tak. Jest ona pod opieką rodziców, bo są lekarzami. Zemdlała na skutek ból spowodowanym tym dźwiękiem. Powinna się niedługo obudzić.
Tony: Jak wstanie, to mogę ją odwiedzić?
Lekarka: Jeżeli oni ci na to pozwolą.

Lekarka po zbadaniu mnie wyszła, a ja postanowiłem, że pogadam z rodzicami Kirke. W końcu byli oni dla mnie, jak rodzina.
Po dotarciu do odpowiedniego gabinetu, zapukałem, a do środka zaprosiła mnie pani Song.

Tony: Dzień dobry. Ja jestem Tony Stark i kiedyś...
Matka Kirke: Och! Tony! To ty! Ale wyrosłeś! Myślałam, że cię już nigdy nie zobaczę... Chodź, misiek zobaczyć Tony'ego! Nawet nie wiesz, jak urósł. W życiu byś go nie poznał!
Ojciec Kirke: Tony! Ostatnio, kiedy cię widziałem, to byłeś taki mały! Mniejszy od Kirke, a teraz, aż nie chce się uwierzyć!
Tony: Heh! To wcale nie było tak dawno.
Matka Kirke: Ależ było! Tyle się działo, że aż nie chce się liczyć!
Ojciec Kirke: Pewnie chciałeś zobaczyć, co u Kirke, prawda? Na razie się nie budzi, ale myślę, że za parę minut wróci do siebie.
Tony: A może wiedzą państwo, dlaczego tak zrobiła?
Matka Kirke: Tak, czyli jak?
Tony: Gdy zaczął się pisk, to ona spanikowała i wyniosła mnie z pokoju.
Matka Kirke: Ach! To przez reaktor. Wszystko da się rozwalić przy odpowiedniej częstotliwości, bo gdybyś siedział tam dłużej, to mógłby pęknąć.

Do pokoju wszedł lekarz, który oznajmił nam, że Kirke się obudziła. Poszliśmy korytarzem w lewo i doszliśmy do jej sali. Tam rzeczywiście siedziała przytomna ich córka.

Matka Kirke: Dziecko! Martwiliśmy się o ciebie!
Kirke: Nie musieliście. Przecież wylizywałam się z gorszych rzeczy.

Uśmiechnęła się tym samym, sprawiając, że ja się uśmiechnąłem, jak za dawnych lat, bo jej wyraz twarzy jest bardzo zaraźliwy.

Rozdział 10: Oczko w głowie

**Tony**

Widziałem śmierć mojej przyjaciółki, która zawsze mnie wspierała i tak w kółko. Trwało to za długo, aż w końcu obudziłem się. Widziałem nad sobą dwie postacie. Była to Pepper i jakaś dziewczyna. Kojarzę jej oczy, ale nie potrafię sobie przypomnieć skąd.

Pepper: Ty ją znasz? Wy się znacie? Skąd? Jak? Kiedy? Czemu ja nic o tym nie wiem?!
Tony: Pepper...
Pepper: Cicho! Nie przerywaj mi! Powiedz mi, kim ona jest?! Wie, kim jesteś? Mówiłeś jej o blaszaku? A tak w ogóle, jak się czujesz? Wszystko gra? Może wody?
Kirke: Eee... Nic nie wiem o blaszaku i nie naciskam. Czy ona tak zawsze?
Tony: Yyy... My się znamy? Bo kojarzę twoje oczy, ale nie za bardzo pamiętam.
Pepper: A więc jednak okłamałaś mnie!
Kirke: Wcale nie! Tony, znamy się od podstawówki, pamiętasz? Dziewczyna od nauk ścisłych i od wkurzania cię, a przy okazji wymyśliliśmy swój własny kod do porozumiewania się na odległość.

Na dowód przekazała mi pewien komunikat przez gesty. Odpowiedziałem jej, pokazując odpowiedni znak przez połączenie dłoni, a Pepper była tak skołowana, że wolała patrzeć na sufit. Zaczęliśmy tak ze sobą rozmawiać, że ruda coraz bardziej nie rozumiała i zaczęła krzyczeć.

Pepper: Mówcie po ludzku, kosmici! Ja nie ogarniam waszych migów i nie wiem, czy mnie nie obrażacie, a może gadacie jakieś sekrety, które chciałabym bardziej zgłębić, bo taka jest moja ciekawość rudzielca i córki agenta FBI.
Kirke: Przepraszam. Gadaliśmy o tym, co było sprzed lat.
Tony: Tak. Te lata. Tyle straciliśmy.
Kirke: Dlaczego wyjechałeś?
Tony: Bo ojciec odkrył jakąś starodawną technologię i wyruszył w poszukiwania tego. Jednak...
Pepper: Tony, na pewno chcesz jej mówić?
Tony: Tak. W końcu tyle się znamy. Jednak cztery lata temu był wypadek i tak straciłem rodziców, a stałem się żywą baterią.
Kirke: To, że baterią byłeś, to wiem, bo moi rodzice ci ten implant wszczepili.
Tony: Serio? Nie wierzę!
Pepper: Ja myślałam, że to jakiś stary dziad, a nie twoi rodzice... To dlatego tyle wiesz! A ja kompletnie nie zwróciłam uwagi na to, że wiedziałaś o nim i o ładowaniu.

Nagle usłyszeliśmy pisk. Pisk kardiomonitora. Automatycznie przeraziły się i spojrzały na mnie. Jednak również byłem zdziwiony i sam spojrzałem na to urządzenie. Wbiegli lekarze, którzy już chcieli ich wyganiać. Najpierw popatrzyli na piszczącą maszynę. Również nie ukrywali zdziwienia. Jeden z nich zrobił facepalm.

Lekarz: Kardiomonitor jest popsuty.

Podszedł do tego dziadostwa i uderzył. Niestety, lecz nie pomogło, aż zapiszczało bardziej. Ból był nie do zniesienia. Zatkaliśmy sobie uszy, ale nie pomogło. Kirke zaczęła się bać, a ja nie wiedziałem, skąd ten niepokój. Puściła swoje uszy i pomogła mi wstać, żebym uciekł z pokoju. Dlaczego? Na to też nie znalazłem odpowiedzi.
Kiedy chciałem jej zapytać, osunęła się na ziemię, mdlejąc z bólu. Akurat wyłączyli te badziewie. Doktor podszedł do niej, biorąc na ręce. Została zabrana do innego pokoju, zaś mi kazali położyć się z powrotem.

**Stane**

Chciałem wrócić do domu, ale nie zauważyłem go, gdyż na jego miejscu były gruzy. Wszędzie stali policjanci. Funkcjonariusz podszedł do mnie. Nie wiedziałem, o co chodzi.

Policjant: Pan Stane?
Stane: Tak. To ja. Co się stało?!
Policjant: Pański dom został wysadzony, a córka...
Stane: Co z Whitney?!
Policjant: Proszę się uspokoić i pójść za mną.

Zrobiłem, jak nalegał. Nawet bałem, czego mogę się dowiedzieć. Cała prawda do mnie dotarła, gdy podeszliśmy do czarnego worka na zwłoki. Odsunął go, pokazując twarz. Serce stanęło mi w gardle.

Stane: Whitney? Jak... Jak do tego doszło?
Policjant: Tego dokładnie nie wiemy, ale ma ślady na ciele, jakby była przetrzymywana wbrew woli. Nie znaleźliśmy żadnej broni ani bomby, więc to utrudnia śledztwo. Jeśli czegoś się dowiemy, damy znać.
Stane: No... dobrze.
Policjant: Wszystko z panem w porządku? Bardzo pan zbladł.
Stane: Moja córka... Moja jedyna córka nie żyje. Jak mam się niby czuć?
Policjant: Przynajmniej ma pan jeszcze syna.
Stane: Adoptowanego.

Stwierdziłem, bo Tony nigdy nie był moim oczkiem w głowie. Z woli przyjaciela wziąłem chłopaka pod swój dach. I tylko dlatego. Może popełniłem błąd.

Rozdział 9: Nowa twarz

**Kirke**

Siedziałam sobie w gabinecie rodziców, nudząc się strasznie. Teraz pewnie bym siedziała przed komputerem, ale rodzice postanowili się wyprowadzić. Musiałam czekać, aż skończą pracę, bo wtedy dostanę klucze. Postanowiłam się przejść po szpitalu. Widziałam parę ludzi w śpiączce, osoby płaczące nad swoją rodziną. Jednak jedna dziewczyna przykuła moją uwagę. Była ruda i strasznie się zamartwiała. Pewnie coś się stało jej chłopakowi. Nie zamierzałam stać, jak kołek i poszłam ją pocieszyć.

Kirke: Hej. To twój chłopak tu leży?
Pepper: Nie. To mój przyjaciel.
Kirke: Przepraszam za pochopne wnioski.
Pepper: Nic się nie stało. Myślisz, że z tego wyjdzie? Lekarze nie wiedzą, co mu jest.
Kirke: Jest silny na pewno. A jak się nazywa?
Pepper: Ech! No Tony Stark.
Kirke: Stark? Znam go.
Pepper: Nic dziwnego. W końcu jest miliarderem.
Kirke: Tylko, że my się znamy od podstawówki.
Pepper: Naprawdę?
Kirke: No tak. Moi rodzice wszczepili mu ten implant, co teraz ma... Zaraz, zaraz. On go ładował w szpitalu?
Pepper: Eee... Raczej nie.
Kirke: To bardzo źle. Bez ładowania mechanizm nie będzie działał i zginie.
Pepper: Sądzisz, że ładowanie wystarczy? To go uratuje?
Kirke: Powinno... Poczekaj chwilę. W gabinecie rodziców powinna być zapasowa ładowarka.

Pobiegłam najszybciej, jak potrafiłam. Obym zdążyła na czas.

**Pepper**

Mam nadzieję, że uratuje Tony'ego. Wydaje się być miła, ale nie można ufać komuś, kogo się zna kilka minut. Jednakże, skoro ci dwoje się znają, to chyba on jej ufa. No nic. Zobaczymy, czy na pewno ją zna. A co, jak ona jest reporterką, a ja jej wyjawiłam tyle o nim?! Tony mnie zamorduje, o ile sam nie wykituje jako pierwszy.
Z moich zamyśleń wyrwała mnie ta dziewczyna. Nie spytałam się jej o imię. Za chwilę się dowiemy, ale na razie trzeba ocalić geniusza.

Kirke: Mam! Teraz trzeba tylko go podłączyć.

Weszłyśmy do sali, gdzie leżał i podpięłyśmy urządzenie do ładowania.

Pepper: Jak masz na imię? Wiem, że to głupio tak teraz pytać, ale chciałam cię trochę lepiej poznać, bo ponoć się długo znacie, a jestem ciekawa, co wiesz.
Kirke: Jestem Kirkenes. W skrócie Kirke.
Pepper: Miło mi. Ja jestem Pepper. Córka agenta FBI, która nienawidzi kłamstw, więc jak masz jakieś sekrety, to do razu się o nich dowiem, a mam nosa detektywa do takich spraw, a tak poza tym, to mój ojciec gada mi po prostu Patricia, ale jakoś Tony z Rhodey'm wołają do mnie Pepper. Eee... Ciekawe, co? Mogłabym tak nawijać w nieskończoność, ale potrzebuję tlenu.
Kirke: Aha?
Pepper: A ty więcej nic o sobie nie powiesz?
Kirke: Ja? Eee... Nie mam nic ciekawego do powiedzenia.
Pepper: Szkoda, bo ja tu wykładam tyle faktów, a ty tylko podajesz imię. To takie złe, smutne, niegrzeczne, nieładne i chamskie.

Strzeliłam focha, choć bawiła mnie ta sytuacja.

Kirke: Ej! Ja przepraszam! Nie lubię opowiadać o sobie. Moje życie jest nudniejsze niż możesz sobie wyobrazić. Rodziców wiecznie nie ma w domu, a teraz przeprowadziliśmy się tutaj. Ja nie mam, co robić. Nie koleguję się z nikim, bo wiem, że będę musiała się z nimi rozstać.
Pepper: Oj! To przykre.

Mogłyśmy tak dalej gadać, ale zauważyłyśmy, że on zaczął budzić się.

Rozdział 8: Nie niszczmy nadziei

**Calistia**

Stark zemdlał. Nie taki miałam plan. Jeśli już miał zamiar wyzionąć ducha, nie mogłam na to pozwolić. Tylko blondyna powinna zostać trupem. I tak też się stanie. Widziałam, że miała wbite kawałki szkła w różnych częściach ciała. Wykrwawiała się. Niebawem skona, zaś on musiał nadal żyć. Dla pewności sprawdziłam jego obrażenia. Prawie rana otworzyła mu się, a jakieś dziwne ustrojstwo słabo świeciło. Niby znałam swój cel i to coś pewnie zwało się implantem, ale bez względu na to musiał przeżyć.
Nagle zauważyłam, jak otwierał oczy.

**Tony**

Słyszałem pisk w uszach. Do tego czułem zapach spalonej skóry. Nie był on mój, ale kogoś innego. Fakty do mnie dotarły po zobaczeniu Whitney. Była blada, niczym trup i wszędzie była wokół niej krew. Jednak nie byliśmy sami. Znalazła się też trzecia osoba. Stała nad nami. Patrzyła.

Calistia: Lepiej wracaj do szpitala, bo chyba nie zamierzasz umrzeć przy niej, prawda?
Tony: Kim jesteś? Ach!

Przeklęty implant. Nadal muszę go naładować.

Calistia: Moje imię nic dla mnie nie znaczy. Ty jesteś moim celem, a ja tylko odpowiadam za zadanie.
Tony: Nie rozumiem.
Calistia: Od ciebie zależy, jak wiele osób będzie cierpieć z twojej winy.
Tony: Ale... Ale dlaczego? Co ja ci zrobiłem? Ach! Niech to szlag!

Ból się nasilał. Co robić? Pozwoli mi odejść? Nie byłem w stanie z nią walczyć. Moment... Czy ona wzięła kanister benzyny? Niedobrze.

Tony: Zostaw to! Słyszysz mnie?!
Calistia: Jesteś zbyt słaby. Oszczędzaj siły, póki możesz. Mogłabym cię zabić, ale to zbyt łatwe. Musisz pocierpieć. Ty i inni poczują strach.
Tony: Nie! Nie możesz!
Calistia: Przykro mi. Wkrótce będzie po wszystkim, a teraz patrz.

Wylała całe paliwo na ciało blondyny. Bałem się, co wymyśliła. Musiałem ją zatrzymać. Zdołałem jakoś wstać z ziemi, ale ból w klatce piersiowej uniemożliwiał na szybki chód. Traciłem siły. Nawet nie mogłem odepchnąć jej. Sama tego próba skończyła się upadkiem.

Calistia: Chyba coś ci mówiłam, Stark. Oszczędzaj siły, póki możesz. Jej już nie da się uratować. Ona umarła.
Tony: Nie!

Ucisk robił się coraz silniejszy, aż nie mogłem oddychać. W rękach zabójczyni dostrzegłem zapalniczkę. Zrobiła to. Podpaliła jej ciało. Nie mogłem w to uwierzyć. Mogłem jedynie patrzeć, co bolało. Cierpiałem fizycznie i psychicznie, a ona zniknęła. Zdjąłem z siebie koszulkę i próbowałem ugasić ogień. Niewiele mi to dawało, choć płomień zgasł. Sprawdziłem jej puls. Nie żyła.
Nagle zauważyłem kogoś w oddali.

Tony: Pepper?
Pepper: Tony!

Pobiegła w moją stronę, lecz tylko przez parę sekund mogłem dostrzec jej twarz. Zemdlałem.

**Pepper**

Gdyby nie kamery, nie wiedziałabym, że wyszedł sam. Pomyślałam nad sprawdzeniem jego domu, bo pewnie tam mógł być. Przypuszczenia sprawdziły się, a teraz potrzebował trafić do szpitala. Nie krwawił, chociaż z tego pustaka lało się więcej krwi. Co tu się wydarzyło? Ktoś im dom wysadził w powietrze? Na szczęście przeżył. Wiedziałam to, upewniając się przez obecność funkcji życiowych.

Pepper: Tony, wszystko będzie dobrze. Pomogą ci.

Chwyciłam go, jak pannę młodą i zabrałam do szpitala. W czasie tej drogi było widać radiowozy policyjne. Jechali w stronę domu Tony'ego. Najwyraźniej zostali powiadomieni przez kogoś o zdarzeniu.
Kiedy już byliśmy daleko od spalonego budynku, ruszył lekko powiekami. Obudził się.

Tony: Pepper...
Pepper: Cii... Nic nie mów. Już jesteśmy blisko.
Tony: Muszę... do... piwnicy.
Pepper: Twój dom jest zniszczony. Niby jak chcesz się tam dostać?
Tony: Pepper... implant... Moje serce... słabnie. Ach! Proszę... pomóż... mi.
Pepper: Mam lepszy pomysł.
Tony: Jaki?
Pepper: W szpitalu powinna być ładowarka, bo twój lekarz, który wtedy cię operował i dał ci to coś, to musi tam być.
Tony: Nie wiem.
Pepper: Musimy spróbować.

Przyspieszyłam swój chód najszybciej, jak mogło to być możliwe i po jakiś dziesięciu minutach trafiliśmy do szpitala. Z pomocą lekarki trafił na tę salę, co ostatnio. Zanim zniknęła za drzwiami oddziału, zaczepiłam ją.

Pepper: Niech pani zaczeka!
Lekarka: Coś nie tak?
Pepper: Tony potrzebuje naładować implant. Jeśli tego nie zrobi, umrze.
Lekarka: Implant? Nigdy o czymś takim nie słyszałam.
Pepper: Ale musi ktoś wiedzieć coś o tym!
Lekarka: Spokojnie. Zapytam się i może w jego kartotece coś znajdę.
Pepper: Byle szybko. Ma coraz mniej czasu.

Bałam się. Bałam się o kogoś, kogo ledwo poznałam. Nie chciałam patrzeć, jak umierał. Wolałam, żeby przeżył. A co, jeśli ten lekarz, który się nim wtedy zajmował, nie żyje? Nie. Pepper, nawet tak nie myśl. Jest cień nadziei. Nie można niszczyć tego.

Rozdział 7: A potem już nic

**Tony**

Pepper i Rhodey wyszli, zostawiając mnie z "rodziną". Rozmowa nie była za ciekawa. Stane się wściekał, a Whitney jako jedyna martwiła się, chociaż krzyczała, obwiniając moich przyjaciół o to, co się stało. Rozmowa trwała dość długo, ale na szczęście przyszła pielęgniarka, która zakończyła wizytę. Z jednej strony się cieszyłem. Jednak byłem sam.
Nagle coś zaczęło się dziać. Światła zaczęły migotać, aparatury wariować, a ludzie padali na ziemię. Całe szczęście, że tylko zemdleli. Nie wiedziałem, co robić. Trwało to z jakieś pięć minut, a potem wszystko wróciło do normy. Dostrzegłem na moich kolanach list. Wcześniej go tu nie było. Ktoś przyszedł i go podrzucił. Kto? Otworzyłem kopertę. Zacząłem czytać pierwsze linijki. Zamarłem, rozumiejąc jego treść.

~*Następnego dnia*~

**Pepper**

Miałam zamiar iść na lekcje, ale chciałam odwiedzić Tony'ego. Może czuje się lepiej. Ten gościu paskudnie go potraktował, a to jeszcze z mojej winy. Czuję się z tym źle, ale oby wyzdrowiał szybko. Rhodey raczej nie pójdzie ze mną do szpitala, bo historia jest najważniejsza. Nie da swojej kochance ani jednego dnia wolności. Po prostu nie da.
Kiedy znalazłam się na miejscu, poszłam do odpowiedniej sali.

Pepper: Cześć, Tony. Mam nadzieję, że wszystko z  tobą w porządku. Eee... Tony?

Puste łóżko? Może został zabrany na badania? Już chciałam wyjść, ale do pomieszczenia weszła lekarka.

Lekarka: Gdzie jest twój przyjaciel?
Pepper: Myślałam, że pani wie.
Lekarka: Nie dostał wypisu, a w takim stanie nie powinien nadwyrężać szwów po operacji.
Pepper: Czyli zwiał? O kurde! Niedobrze. Co za idiota! To bezmyślne, głupie, złe i dziecinne.
Lekarka: Spokojnie. Zobaczę na monitoringu, czy wyszedł sam, a może poszedł do łazienki.
Pepper: Tony, gdzie cię wcięło?

**Tony**

Przez list nie mogłem zasnąć. Plan się powiódł i jakoś uciekłem ze szpitala. Musiałem to zrobić, bo nie wiedziałem, co się dzieje z Whitney. Jednak to mógł być podstęp tego Whiplasha, czy jak on się tam zwał. Tylko, skąd on mógł wiedzieć, kim jestem? Mieliśmy pierwszą walkę i nie odkrył mojej tożsamości.
Po dotarciu do domu, użyłem kluczyka, co był schowany pod wycieraczką. Okazał się zbędny, gdyż drzwi okazały się otwarte. Niedobrze. Włamanie w biały dzień? Oj! Za dużo myślę, a do tego ta rana nie daje spokoju. Będzie niewesoło, gdy się otworzy albo implant przypomni sobie o ładowaniu. No dobra. Spokojnie. Jakoś wszedłem do środka. Coś mnie ciągnęło, by wpierw sprawdzić salon. Była tam ona. Siedziała przywiązana do krzesła z zakneblowanymi ustami. Podbiegłem do niej, pomagając jej uwolnić się z uwięzi.

Tony: Cii... Już dobrze, Whitney. Nic ci nie grozi.

Miała w oczach przerażenie. Nie miałem pojęcia, czego się bała. Czy ta osoba, która jej to zrobiła, nadal tu była? Naprawdę za dużo kombinuję. Ruszała się niespokojnie. Próbowała coś powiedzieć. Po pozbyciu się kabla, mogła mówić.

Tony: Kto ci to zrobił?
Whitney: Tony, nie powinieneś tu przychodzić.
Tony: Dlaczego?
Whitney: Uciekaj.
Tony: Co?
Whitney: Szybko!

Nie rozumiałem, co miała na myśli. Wziąłem ją ostrożnie, bo wyglądała na bardzo wycieńczoną. Potrzebowała pomocy, a mnóstwo ran wymagało opatrzenia. Powoli wychodziliśmy z pomieszczenia, aż poczułem ciepło. Było gorąco.

Whitney: Uciekłeś?
Tony: Nic mi nie jest. Ach! Cholera! Nie teraz!
Whitney: Implant? Nie ładowałeś implantu?
Tony: Miałem... Miałem większe zmartwienia. Kto cię skrzywdził?

Nie zdołała odpowiedzieć, gdyż rozległa się potężna eksplozja. Wybiegliśmy z domu, padając i chroniąc swoje głowy. Gdzieś słyszałem czyjś śmiech, a potem już nic.

Rozdział 6: Szczęście w nieszczęściu

**Pepper**

Kiedyś na pewno stracę głowę. Jak ja mogłam zapomnieć telefonu? Nie miałam innego wyjścia i musiałam wrócić po zgubę. Szybko pobiegłam do domu Stane'ów i zadzwoniłam z myślą, że Tony mi otworzy. Jednak nic takiego się nie stało. O dziwo drzwi były otwarte, więc weszłam i ruszyłam do piwnicy. Znalazłam tam Tony'ego, który... wykrwawiał się? Byłam przerażona. Natychmiast odnalazłam komórkę i zadzwoniłam po pogotowie.

Pepper: Tony, trzymaj się.

Po paru minutach, przyjechali i zabrali go. Chciałam jechać z nim, lecz mi nie pozwolili. Wybrałam numer do Rhodey'go. Powinien wiedzieć, co się dzieje, ale musiał mnie olać. Od razu ruszyłam do biegu, zmierzając do szpitala. Weszłam tam, kierując się do recepcjonistki.

Pepper: Wie pani, gdzie leży Tony Stark?
Recepcjonistka: Nie mogę udzielać informacji nikomu poza rodziną.
Pepper: Ale ja... Ja jestem jego siostrą.

Oj! Pożałuję tego kłamstwa.

Recepcjonistka: No dobrze. Niedawno został zabrany na operację.
Pepper: Operacja? Czy to coś poważnego?
Recepcjonistka: Nie wiem. Proszę zapytać lekarza, a najlepiej poczekać.
Pepper: Dobrze.

Gdy usiadłam w poczekalni, dostrzegłam histeryka.

Rhodey: Pepper, gdzie jest Tony?
Pepper: Operują go.
Rhodey: Ale, co się stało?
Pepper: Sama nie wiem. Wróciłam do niego po komórkę, a on ta leżał i krwawił, więc zadzwoniłam, żeby przyjechała karetka i...
Rhodey: Wystarczy. Już rozumem. Oby nic mu się nie stało. Myślisz, że to po walce z tym kimś na pile tarczowej?
Pepper: Możliwe, a ten ktoś ma imię. Nazywa się Whiplash. Taa... Szperałam w danych FBI. Tatuś mnie za to zabije albo Whitney będzie pierwsza.
Rhodey: Whitney?
Pepper: Powiedziałam, że jestem siostrą, żeby mi dali informacje.
Rhodey: No dobra, więc ten Whiplash mu to zrobił?
Pepper: To dziwne, bo czuł się dobrze, gdy z nim byliśmy.
Lekarka: Ból przychodzi i z czasem odchodzi.

Odskoczyłam, jak poparzona, widząc kobietę w fartuchu. Miała na nim parę plam krwi. Skończyli już? Wow! Musiałam się nieźle rozgadać.

Pepper: Kim pani jest?
Lekarka: Nazywam się Mia Jones i jestem lekarzem.
Rhodey: Wie pani, co z naszym przyjacielem? Martwimy się.
Lekarka: Nie ma powodów do obaw. Jest w dobrym stanie. Rana została zszyta, a jego życiu na razie nie zagraża żadne niebezpieczeństwo. Niedługo powinien się wybudzić z narkozy.
Pepper: Całe szczęście.
Lekarka: Wiecie może, co się stało?
Rhodey: Niestety, ale nie.
Lekarka: No dobrze. W takim razie mogę już iść. Do widzenia.

Poszła do jakiejś sali, a my podążyliśmy za nią.

Rhodey: Widzisz, Pep? Wszystko jest dobrze.
Pepper: Nie nazywaj mnie tak!
Rhodey: Okej, okej.

Usiedliśmy przed wejściem, gdzie leżał chłopak po operacji. Czekaliśmy ponad dwie godziny. Dopiero później otworzyły się drzwi i pozwoliła nam zobaczyć się z nim.

**Lekarka**

To nie mogą być zwykłe rany. Musiał z kimś walczyć, ale oni mi tego nie powiedzą. Postanowiłam sprawdzić odczyty i obserwować pacjenta. Na pewno pojawią się jakieś niespodzianki.

**Tony**

Czuję się dziwnie. Straciłem przytomność? Najwyraźniej, ale gdzie ja jestem? Powoli otworzyłem oczy. Białe ściany, okno... Szpital?! No niee! Nienawidzę ich. Do sali weszła lekarka, która zbadała mnie i powiedziała o całej sytuacji. No tak. Walka z tym czymś nie mogła skończyć się bez uszczerbku na zdrowiu. Zaraz... A gdzie reszta? Przecież oni wtedy poszli do domu. Chyba Whitney mnie znalazła.
Gdy tak rozmyślałem, nie zauważyłem, że do pokoju weszła Pepper z Rhodey'm.

Pepper: Tony! Ty żyjesz! Jak mogłeś mnie tak nastraszyć?! Przyszłam tylko po komórkę, a ty leżałeś plackiem na ziemi, wykrwawiając się! No wiesz, co?
Tony: Przepraszam, ale naprawdę nie wiedziałem o tym.
Rhodey: Ty się ciesz, że ona cię znalazła, bo inaczej byś padł.
Pepper: To prawda!
Tony: Przepraszam was.
Rhodey: Ważne, że Whiplash cię nie zabił.
Tony: Whiplash?
Pepper: No tak. On tak się nazywa.
Tony: Ciekawe.
Rhodey: Nie tak ciekawe, jak twoja rana.
Pepper: To, co robimy?
Tony: Jak to, co? Trzeba dokończyć z nim porachunki. Skrzywdził ciebie, a mnie prawie wpędził do grobu. Nie mogę pozwolić, by znowu ktoś został ranny.
Rhodey: Będziesz walczyć? O nie! Nie! Ty tam zginiesz!
Tony: Być może, ale groził Pep.

Rhodey spojrzał na rudą, a ona popatrzyła raz na mnie, a raz na czarnoskórego. To było dziwne.

Tony: No co?
Pepper: Nic. Rhodey coś sobie ubzdurał.
Rhodey: Ja? Jak  ją nazwałem Pep, to na mnie wrzasnęła, a na ciebie nie.
Tony: Mam szczęście.
Pepper: Chyba raczej szczęście w nieszczęściu.

Niespodziewanie do pokoju weszła lekarka, oznajmiając, że muszą wyjść. Moja "rodzina" czekała, by ze mną się zobaczyć. Nie cieszyłem się z tego powodu.

Rozdział 5: Iron Man

**Pepper**

Po pięciu minutach drogi, wreszcie doszliśmy do pizzerii. Gadaliśmy tam, jakbyśmy nie widzieli się z rok, lecz to uczucie nie daje mi spokoju. Nie powiem im o tym, bo uznają mnie za wariatkę, ale chyba już tak uważają. No, ale nie w tym rzecz. Postanowiłam, że poruszę dość nietypowy temat, między innymi dawne życie Tony'ego. Jednak, gdy zaczęłam, to on spochmurniał.

Pepper: Ja przepraszam.
Tony: Nie. To nic tylko...
Rhodey: Nie mów, jak nie chcesz.
Tony: Powiem. W końcu ufam wam.
Pepper: Mimo, iż znamy się jeden dzień? Nawet krócej?
Tony: Nawet. W końcu kiedyś trzeba.
Rhodey: Więc, co tam się stało?
Tony: Ja i rodzice mieliśmy polecieć na wakacje na Hawaje, lecz coś się stało i cały samolot wybuchł. Rodzice zginęli, a ja... Stałem się baterią.
Pepper: Och! Tony, na pewno to coś musiało mieć jakieś znaczenie.
Tony: Oby.
Rhodey: No dobra. Koniec wspominek. Idziemy na spacer?
Pepper, Tony: JASNE!

Już mieliśmy wychodzić, ale coś zaatakowało bezbronnych ludzi. Potem wszystko działo się z zawrotną prędkością. Zauważył naszą trójkę i rzucił się na nas. Mnie złapał za gardło.

Whiplash: Macie się nie mieszać w sprawy Mr. Fixa! Inaczej wszyscy skończycie tak, jak ona.

Miał mi złamać kark, ale nagle coś mu przywaliło, a ja zostałam złapana przez Rhodey'go. Nigdzie nie widziałam Tony'ego. Gdy spojrzałam w niebie, to zrozumiałam, gdzie on jest. Był w zbroi. Obronił mnie.

Tony: Kim jesteś?
Whiplash: To raczej ja powinienem zapytać.
Tony: Nieważne. Czego tu chcesz?!
Whiplash: By agenci nie przeszkadzali mojemu szefowi. Inaczej wszyscy zginą, a ty będziesz przykładem!
Tony: Po moim trupie!
Whiplash: Da się zrobić.
Tony: Uciekajcie stąd. Już!

Krzyknął do nas, a ja stałam, jak słup soli. Rhodey swoją siłą ruszył moje cztery litery i ukryliśmy się, by też patrzeć na walkę Tony'ego. Czy sobie poradzi?

**Tony**

Pierwszy lot w zbroi, a do tego musiałem walczyć z  przeciwnikiem, którego pierwszy raz widziałem na oczy. Na całe szczęście moi nowi przyjaciele zniknęli z pola walki. Byliśmy sami. Zaatakował jako pierwszy. Robiłem uniki, ale to niezbyt pomagało. Nie miałem innego wyboru, niż walczyć z kryminalistą. Zacząłem strzelać z rękawic, choć nie potrafiłem w niego trafić. Za szybko się przemieszczał na pile tarczowej.

Whiplash: Myślałeś, że pójdzie tak łatwo? Moja kolej.

Oplótł biczami mój pancerz, aż poczułem nieprzyjemne spięcie. To był piekielny ból. Krzyczałem. Starałem się być silny. Przekierowałem moc do unibeamu, pozbywając się uwięzi. Ponownie mogłem działać. Wzbiłem się nieco wyżej, kumulując energię do repulsorów. Powaliłem go na ziemię, jednakże mój trium nie trwał zbyt długo. Zaatakował z podwójną siłą i szybkością. Nie byłem w stanie się obronić, a co to tego walczyć. Przegrałem. Chociaż... Jest jeszcze jeden pomysł. Mimo, iż ból mi doskwierał i tak postanowiłem spróbować. Złapałem bicz i zacząłem powoli do niego podchodzić, oplatając go.
Gdy podszedłem na tyle blisko, strzeliłem mu z pięści w twarz tak, że rozwaliła się maska.

Whiplash: Ja... Jak? Przecież to niemożliwe!
Tony: A jednak.

Wróg ulotnił się, a jacyś ludzie wyszli i zaczęli coś mówić.

Tłum: Iron Man! Iron Man! Iron Man!

Iron Man? Ciekawa nazwa, ale ta zbroja jest ze stopu złota i tytanu. Postanowiłem nie stać tu, jak ten słup i udałem się do pracowni. Kiedy doleciałem do bazy, zdjąłem tę puszkę ze mnie i oceniłem jej wygląd. Była cała poniszczona, ale myślę, że ją naprawię. Moje przemyślenia przerwali Rhodey i Pepper.

Pepper: Wow! To było niesamowite! Uratowała mnie!
Rhodey: Ale naraziłeś swoje życie!
Pepper: Rhodey! Gdyby nie on, to by mnie tu nie było.
Rhodey: No racja. Jak tam zbroja?
Tony: No zniszczona. Na maksa, ale naprawię.
Pepper: Może ci jakoś pomóc?
Tony: Nie trzeba. Poradzę sobie. Na razie idźcie odpocząć. To było stresujące.

Oni wyszli, a ja zająłem się naprawą zbroi. Nagle poczułem ból na brzuchu. Podwinąłem koszulę i ujrzałem wielką ranę, z której ciekła krew. Już miałem iść to opatrzyć, ale zakręciło mi się w głowie i zemdlałem.

Rozdział 4: Czas rozpocząć grę

**Pepper**

Wow! To było niesamowite. Ta zbroja. On ją zbudował.

Rhodey: I ty nam ufasz, aż tyle, by pokazać to cacko?
Tony: No tak. Uratowaliście mi życie i...
Pepper: Ale ja cię oskarżałam o morderstwo.
Tony: Wiem, ale po prostu źle zaczęliśmy znajomość.
Rhodey: To co? Zaczynamy od początku?
Tony: Pewnie. Żaden problem.

Uśmiechnął się głupawo, drapiąc po głowie. Pomyślałam, żebyśmy gdzieś poszli, bo raczej siedzieć ciągle w tym samym miejscu może być nudne.

Pepper: Hej! Co powiecie na to, żeby iść na miasto? Pogadamy i poznamy się bardziej.
Tony: A tutaj źle? Mam blisko do domu. Mogę coś przynieść, jeśli...
Pepper: Nie trudź się. Wyskoczymy gdzieś na godzinkę, a potem wrócisz robić, co tam musisz. A tak w ogóle, fajny blaszak. Jak go nazwałeś?
Tony: Jeszcze nie ma nazwy, a testów też nie miał.
Pepper: W takim razie testujemy z tobą!
Tony: Lepiej nie. Może wam stać się krzywda.
Pepper: Żartujesz sobie? Pokazujesz nam swoje święte miejsce, mówisz nam o tym, co cię spotkało, a masz problem pozwolić nam pomóc tobie w testowaniu zabawki? Oj! Nieładnie, Anthony Edwardzie Starku. Nieładnie.
Tony: Zaraz... Skąd znasz moje drugie imię?
Pepper: Eee... FBI?
Rhodey: Ej! My tu gadu gadu, a ja umieram z głodu! Ruszmy się na pizzę, czy na coś.
Pepper: A ty, jak zwykle o jedzeniu! Jak nie historia, to to! Ogarnij się, żarłoku!
Tony: No dobra, to idziemy na pizzę. Ja stawiam.

Zaczęliśmy wychodzić z piwnicy, a Tony zakrył zbroję. Gdy już mieliśmy przekroczyć próg domu, zaskoczyła nas ta pusta blondynka.

Whitney: A wy, co tu robicie?!
Tony: Spokojnie. Oni są ze mną. Życie mi uratowali.
Whitney: Poważnie? No to dobrze. Gdzieś wychodzisz?
Tony: Idziemy do pizzerii. Gdyby Stane pytał, powiedz, że byłem na wszystkich lekcjach.
Whitney: Mam cię kryć? Niech będzie. Uważaj na siebie.
Tony: Ty też się trzymaj.

Rany! Czy tylko ja nie znoszę tego pustaka? W głowie roiło się od pomysłów, jak to jej zepsuć dzień. Szczur w torebce, dosypanie środku na przeczyszczenie do kawy, czy też wrzucenie kosmetyczki do kibla. Oj! Tyle pięknych pomysłów.

Rhodey: Pepper? Pepper!
Pepper: O! Co jest?
Rhodey: Chyba odpłynęłaś.
Pepper: Poszła już?
Rhodey: Poszła.
Pepper: Całe szczęście, bo prawie bym puściła pawia.
Tony: Jesteś chora?

Chyba lepiej nie przyznawać się do prawdy. Będę mieć przerąbane u niego, a tego nie chcę.

Tony: Pepper, znowu odpłynęłaś
Pepper: Ach tak? O! Przepraszam.

Więcej nic nie powiedziałam i ruszyliśmy w stronę pizzerii. Miałam takie dziwne wrażenie, że ktoś na nas patrzy. Nie wiedziałam, czy ufać swoim przeczuciom, a może lepiej je olać. Ostatecznie zignorowałam instynkt, słuchając rozmowy Rhodey'go z Tony'm.

**Calistia**

Obserwowałam ich z daleka, żeby mnie nie rozpoznali. Mogłam też używać trybu maskującego, a specjalny celownik snajperski pozwalał na precyzyjne zbliżenie do celu. Tylko jedna osoba popatrzyła w moją stronę. Jakaś dziewczyna, która według moich danych, była córką agenta FBI. No nic. Czas rozpocząć grę.

Rozdział 3: Witajcie w moim świecie

**Rhodey**

Gdy ta dwójka odeszła, zostałem sam z rudą. Myślałem, co dalej robić.

Rhodey: I co robimy?
Pepper: Jak to co? Łapiemy go, no nie?
Rhodey: Pepper, niby jak on mógł to zrobić, skoro był z nami na lekcji?
Pepper: Rozdzielił się! On pewnie jest kosmitą!
Rhodey: Na pewno, a ja tęczowym jednorożcem.
Pepper: Rhodey...

Pepper dalej gadała, ale przestałem jej słuchać i odszedłem.

Pepper: JESZCZE Z TOBĄ NIE SKOŃCZYŁAM!
Rhodey: A ja tak!

Miałem dość jej teorii sposkowych, dlatego próbowałem jakoś zniknąć z oczu Pepper. Nie udało się. Ledwo wyszedłem ze szkoły, a ona szła za mną. Tak, jakby była moim cieniem. Uciekałem tak z dziesięć minut, dopóki nie zauważyłem tego nowego, co był "oskarżony" przez rudzielca za zabójstwo Gene'a. Widział nas i od razu przez wrzaski dziewczyny zaczął uciekać. Ruszyliśmy do biegu, by go złapać. Jeśli nic nie zrobił, dlaczego biegnie?

**Pepper**

A jednak miałam rację. Jest winny. Co za tchórz, ale złapię go. Złapię i aresztuję. W końcu od czegoś noszę te kajdanki. Nie są do ozdoby, a tatuś nawet nie zauważył, że zniknęły, a do tego mam gaz pieprzowy. Goniłam go tak długo, aż osunął się na ziemię. Ja go nawet nie tknęłam. Podbiegliśmy do niego, bo ludzie nie padają na glebę ot tak. Odwróciliśmy go i sprawdziłam puls. Był ledwo wyczuwalny, ale jednak. Mieliśmy zadzwonić po karetkę, ale się nagle obudził.

Tony: Zo... Zostawcie mnie.
Pepper: Najpierw wytłumacz nam, dlaczego zabiłeś Gene'a i uciekałeś?!
Tony: Nie zabiłem go! Jestem niewinny! Ach!
Rhodey: Co ci jest?
Tony: Ja... Ech... Musicie mi pomóc. Dojść do... domu, bo inaczej... Dobra. Opowiem wam po drodze.
Pepper: Dasz radę wstać?
Tony: Raczej tak.

Jakoś wstał na równe nogi, lecz lekko się zachwiał. Jak nam wcześniej powiedział, zaczął wszystko wyjaśniać. Co chwilę robił przerwę, by nabrać powietrza do płuc. Był blady i naprawdę źle się czuł. Mówił coś o wypadku. Ten sam, o którym czytałam. Przez niego ma chore serce i musi dojść do domu, by... naładować się? W dzisiejszych czasach jest coś takiego jak człowiek- bateria?

Rhodey: To tutaj, stary. Zaprowadzić cię dalej?
Pepper: O nie! Tam jest Whitney i Stane! Ja tam nie wchodzę.
Tony: Spokojnie. On jest w pracy, a ona na zakupach.

Weszliśmy do domu i Tony zaprowadził nas do piwnicy, w której jak mówił, jest jego pracownia. Usiadł na fotelu i podłączył dziwne coś do drugiego znanego czegoś tam, ale tym razem na klatce piersiowej.

Pepper: Co to? To jest ten implant? I jak on ci pomaga?
Rhodey: Nie wszystko na raz. Daj mu odpocząć.
Tony: Nie. Powiem wam. Tak, to jest ten implant. Ma taką, jakby funkcję rozrusznika, który na pobudzać serce do działania. Wysyła taki impuls, a kiedy nie ma mocy, to powiedzmy, że moje życie się kończy i umieram.
Pepper: Taka bateria... Ludzka bateria.
Tony: Niestety.

Po godzinie zawierania znajomości, zadawania pytań i zwyczajnej rozmowie, przestałam podejrzewać chłopaka, że mógłby zabić Khana. Sam był ofiarą, ale jeszcze żywą. Odłączył się od urządzenia, założył koszulkę i podszedł do czegoś na kształt trumny na ścianie. Kliknął w jakieś przyciski po boku i wysunęła się jakaś puszka. Ludzka puszka na zwłoki? Oj! Za dużo horrorów, Pepper. Za dużo.

Tony: Witajcie w moim świecie.

Rozdział 2: W pogoni za celem

**Rhodey**

Gdy zauważyłem tę krew Gene'a na ścianie, to okropnie się przeraziłem, ale... I tak go nie lubiłem.

Nauczyciel: Proszę wszystkich o opuszczenie sali gimnastycznej i skierowanie się do wyjścia. Zajęcia skończone. Wracajcie do domu.

Jest! Do domu! Ale jednak to było morderstwo, więc... A w sumie, moja mama jest prawnikiem. Gdyby mnie przesłuchiwali, nie trafię do więzienia. Zresztą, Pepper też nie miałaby kłopotów, choć sama je lubi. No dobra. Nikt już nie patrzył na martwe ciało i większość wyszła z sali. Jedynie ja, ruda i jakiś nowy uczeń zostaliśmy przy zwłokach.

Pepper: Jak myślisz? Kto go zabił? Myślę, że będą podejrzewać kogoś z naszej klasy, ale kto, by chciał Gene'a zabić? A tak w ogóle, to mój ojciec jest w FBI, więc na pewno sprawcę znajdą, chociaż ja chyba wiem, kto jest mordercą. Jest tutaj.
Rhodey: Pepper, ty i te twoje teorie. Myślisz, że sprawca byłby wśród nas?
Pepper: To on.

Wskazała na chłopaka w czerwonej koszulce, który zaczął się denerwować.

Rhodey: Wszystko gra?
Tony: Ja... Ja nikogo nie zabiłem! Przysięgam! Nie znam tego kolesia!
Whitney: Ej! Zostawcie go! Tony, idziemy do domu.

Przestraszyłem się, słysząc znajomy głos. Jeszcze przed chwilą prawie każdy opuścił salę, a ona znowu wróciła? Nie, żebym jej nie lubił, ale czasem działa wszystkim na nerwy. Pepper przy niej osiwieje, a ja złapię bakcyla głupoty.

**Śmierć**

Jeden trup załatwiony. Stark, twoja kolej zbliża się nieubłaganie i muszę sprawić, żebyś cierpiał. Zabiję twoim przyjaciół. Wszystkich ci bliskich, a potem, gdy będziesz błagał mnie o śmierć, dam ci ją z litości.

**Calistia**

Wreszcie mogę udowodnić Duchowi, że potrafię zabijać. Tony Stark, tak? Niby nie jest łatwym celem, ale lubię wyzwania. Pora wyjść z cienia i zniszczyć mój cel. Wiem, że dam radę. Podołam temu wyzwaniu.

Rozdział 1: Jestem Patricia Potts

**Tony**

Poszedłem do pokoju i usiadłem na łóżku. Wziąłem zdjęcie rodziców. Rozmyślałem nad tym, co by było, gdyby do wypadku nie doszło. Gdyby moi rodzice nadal żyli, a ja nie musiałbym użerać się ze Stane'm.  Gdy tak byłem pogrążony w myślach, nie zauważyłem, że na zegarku już wybiła siódma, co oznaczało mój pierwszy dzień w szkole. Odłożylem fotografię na miejsce, żeby zająć się przygotowaniami do szkoły.
Nagle usłyszałem wołanie.

Whitney: TONY,  DO SZKOŁY! PAKUJ KSIĄŻKI I ZEJDŹ NA DÓŁ.

Niby mówiła głośno, ale ponownie zamyśliłem się. Jednak długo nie trwałem w tym stanie, gdyż Whitney "pozwoliła sobie" na wtargnięcie do pokoju. Złapała mnie za ucho, aż zaczęła ciągnąć do wyjścia. Uderzyłem się nosem o futrynę. Myślałem, że miałem złamany nos, ale raczej skończy się na niewielkim siniaku.
Kiedy wreszcie dotarliśmy do samochodu, raczyła puścić moje obolałe ucho.

Tony: Nie musiałaś być taka brutalna.
Whitney: A musiałam, bo udawałeś głuchego. Należało ci się.
Stane: Będziecie tak gadać, czy wejdziecie do auta i zapniecie te cholerne pasy?!

Zrobiliśmy, jak nalegał. Od razu nalegałem na odpowiedź.

Tony: Co on taki zły?
Whitney: Nie pamiętasz, jaki bałagan narobiłeś? Masz odpowiedź.

Po dojechaniu na miejsce, podeszliśmy pod szafki. Ja miałem numer 124, a Whitney 209, więc się rozdzieliliśmy. Okazało się, że sąsiaduję z jakąś rudowłosą dziewczyną, co strasznie nawijała przez telefon. Nie miałem pojęcia, o czym mówi, bo nie nadążałem za jej słowotokiem. Szafkę z numerem 122 miał czarnoskóry chłopak z książką od historii. Dość długo się rozglądałem, ale dźwięk dzwonka kazał mi odnaleźć klasę historyczną. Usiadłem na wolnym miejscu, które znajdowało się przy oknie.
Gdy wszedł nauczyciel, zaczął rozglądać się po klasie. Zatrzymał swój surowy wzrok na mnie.

**Pepper**

Weszłam do klasy i od razu moje spojrzenie rzuciło mi się na pewnego chłopaka. Teoretycznie widziałam go obok mojej szafki, ale byłam tak zajęta gadaniem z ojcem, że nie zwróciłam na niego uwagi.

Nauczyciel: Droga klaso, chciałbym wam przedstawić nowego ucznia... Śmiało. Nie wstydź się.
Tony: Cześć. Nazywam się Tony Stark.

Odwróciłam się, słysząc znajome nazwisko. Stark? Ten Stark, którego rodzice zginęli w wypadku? Stara sprawa, ale wciąż nie wyjaśnili wszystkiego, a ja byłam bardzo ciekawa, kto spowodował katastrofę lotniczą. Moja ciekawość nie znała granic. Okej. Później mogę przejrzeć dane FBI, co oczywiście może skończyć się rocznym szlabanem na wyjścia z przyjaciółmi. Przyjaciółmi? Wolne żarty! Ja i przyjaciele? Nikt z taką gadułą nie chce się zadawać. Poza Happy'm, czyli takim klasowym klaunem.
Po przetrwaniu na hiście, wszyscy wyparowali z klasy, kierując się na salę gimnastyczną. Mój pech nie pozwolił mi na spokojne dotarcie do sali, ponieważ jakiś kretyn wpadł na mnie z taką siłą, że upadłam, a do tego zaczęło mi się kręcić w głowie.

Tony: Przepraszam. Ja... Ja nie widziałem cię.
Pepper: Och! Chyba taka mała nie jestem, żeby mnie nie zauważyć, co?

Wstałam bez jego pomocy, trzymając się poręczy, bo trochę obraz wirował.

Tony: Naprawdę nie chciałem. Wybacz.
Pepper: Nie. No jasne! Przez ciebie wylądowałam na podłodze i kręci mi się we łbie. Może i jesteś nowy, ale musisz uważać! A co, jak mam wstrząs mózgu, czy co?! To wszystko przez ciebie! A tak w ogóle, to jestem Patricia Potts. A ty Tony, prawda? Wiem. Mogę być trochę wścibska, lecz czy to nie twoi rodzice mieli wypadek? I co to jest to na twojej klatce piersiowej?
Tony: Eee... Miło mi, ale proszę. Nie mówmy o przeszłości. Poza tym, nie znam cię na tyle, żeby ci powiedzieć o wszystkim... Mamy W-F?
Pepper: Tak.

Wycofałam się. I tak wygram. Dowiem się o każdym sekrecie. Nie ma bata. Nie bez powodu mam smykałkę detektywa. Dalej już bez przeszkód doszłam do szatni, a tam przebrałam się w strój do ćwiczeń i ruszyłam na salę wraz z innymi. Graliśmy w zbijaka, co trwało już ponad kwadrans, ale ta gra zawsze sprawiała mi frajdę. Lekcja trwała w najlepsze, dopóki nie usłyszeliśmy krzyku. Wszyscy pobiegli do źródła hałasu, ale tam, co zobaczyliśmy, zwaliło nas z nóg. Pierwsze co się rzuciło nam w oczy, to napis na ścianie.

Nie igraj ze śmiercią

Napis był namalowany krwią, a pod nim znajdowało się zmasakrowane ciało Gene'a.

Prolog

-Tato, tato! Gdzie jest mama?
-Mama? A mama jest... Eee.. Pewnie zaraz przyjdzie.

Dziecko jest niecierpliwe. Zrywa się z miejsca. Biega po samolocie, szukając rodzicielki. Nagle dostrzega błysk. Słyszy huk. Krzyk. I ból.

••Tony•• 

Gwałtownie wstałem z łóżka. Do tego odezwał się budzik. Piąta nad ranem? O rany! Chyba znowu przez ten koszmar nie zasnę. Postanowiłem wstać i zejść po cichu do kuchni, lecz niestety szczęście i nie dopisywało. Poślizgnąłem się na schodach, spadając z nich i przy tym, zwalając jakąś wazę. Przez ten hałas obudziłem domowników.

Stane: Co tu się wyrabia?!

Z sypialni wyszedł Obadiah w szlafroku, a za nim pojawiła się Whitney.

Tony: Ja... Eee... Bo ja ten... Się... Przewróciłem i... No... Potłukłem wazę.

Mężczyzna nie wyglądał na zadowolonego i mogłem spodziewać się kary.

Tony: Proszę mi wybaczyć. Ja naprawdę nie chciałem.
Stane: Hmm... Żeby to było ostatni raz, Tony. Tym razem ci daruję, ale za następny wybryk będziesz płacił z własnej kieszeni.
Tony: Zgoda.

Nie miałem nic przeciwko. Wstałem i poszedłem coś przekąsić. Ona poszła za mną.

Whitney: Wszystko gra?
Tony: Głupio wyszło.
Whitney: Bywało gorzej. Przynajmniej dziś nie krzyczał.
Tony: Fakt, ale powinienem być bardziej ostrożny.
Whitney: Znowu nie możesz zasnąć? Wypadek?

Przed nią nic nie mogłem ukryć. Wiedziała wszystko o mnie i zawsze potrafiła mi pomóc.

Tony: Niestety.
Whitney: To było cztery lata temu, Tony. Teraz wszystko jest inaczej. Pamiętaj, że nie jesteś sam.
Tony: Mam ciebie i Obadiaha, ale on mnie chyba nie lubi.
Whitney: On nikogo nie lubi, więc się nie martw.

Wyjąłem płatki śniadaniowe z górnej półki, wsypując je do miski.

Whitney: No to co? Bierzesz płatki? Tego raczej nie da się spalić.
Tony: Ile razy mam przepraszać za tę kuchenkę? To było niechcący.
Whitney: Dlatego nie będziesz się do niej zbliżać. Chyba, że będziesz pod czyimś nadzorem.

Zignorowałem ostatnie jej słowa i wziąłem kornfleksy. Zacząłem je zajadać ze smakiem. Nie wiedziałem, że miałem takiego głoda. Tak szybko zniknęły z naczynia. No to mogłem wrócić do łóżka, chociaż z drugiej strony... Nie. Odechciało mi się spać.
^